Moja mama ma na imię Danuta. Historia jej walki z rakiem ma właściwie swój początek już w czasie jej poczęcia, ponieważ mutację genetyczną odziedziczyła najprawdopodobniej po własnym ojcu. Urodziła się w 1938r. w Przemyślu jako czwarte dziecko plutonowego 38. Pułku Strzelców Lwowskich i jego ukraińskiej małżonki. Rodzina żyła pod dostatkiem i wszystko wskazywało na to, że będzie miała ładne dzieciństwo i szczęśliwe życie. Jednak los chciał zupełnie inaczej. Cała rodzina przeprowadza się na przełomie lat 1938/39 do Warszawy – Pragi i kiedy mama ma 9 miesięcy, umiera jej matka na opóźnione powikłania poporodowe. Mając dokładnie rok, zostaje całkowicie osierocona, ponieważ jej ojciec umiera na raka wątroby. Rodzice mamy zostali pochowani na cmentarzu wojskowym na Powązkach. Cztery sieroty zabiera ciocia i wujek i wywożą je jeszcze przed wybuchem II. wojny światowej razem z ukraińską służącą do Czech, gdzie już wszyscy pozostaną na zawsze. Mama wyrasta po wojnie w straszliwej biedzie na Zaolziu, jednak jej ciocia wywiązuje się z zadania przybranej matki jak najlepiej może. Po osiągnięciu dojrzałości rozpoczyna pracę jako instrumentariuszka stomatologa, poślubiła polskiego autochtona z Zaolzia i urodziła syna. W wieku 28 lat po raz pierwszy usłyszała straszliwą diagnozę: złośliwy rak jelita cienkiego. Były to 60-lata zeszłego stulecia, a w tych czasach był to raczej pewny wyrok śmierci. Idąc na operację do zwykłego szpitala miejskiego w Karwinie, miała świadomość, że do domu już nie wróci a jeżeli tak, to tylko żeby umrzeć. Los się do niej jednak uśmiechnął. Przeszła udaną operację, otrzymała rentę inwalidzką i wyzdrowiała. Obawiała się nawrotu choroby i przerzutów, ale po 5 latach lekarze stwierdzili, że jest zupełnie zdrowa i zabrali rentę. Wtedy była chyba najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Dziękowała Bogu za „drugie” życie i możliwość wychowywania dziecka. Nawet w najgorszym śnie nie przypuszczała, że podobną diagnozę usłyszy w życiu jeszcze w sumie pięć razy. Mając 45 lat, pojawił się złośliwy guz macicy. Znowu udana operacja, jednak tym razem już z serią promieniowań jonizujących oraz chemioterapią. Skończyło się rentą inwalidzką, którą już zostawili do dnia dzisiejszego. Kolejne złośliwe nowotwory można opisać statystycznie w wersji skróconej: – w wieku 51 lat złośliwy nowotwór pojawił się w jelicie grubym (udana operacja, seria promieniowań oraz chemioterapia) – w wieku 54 lat złośliwy nowotwór zaatakował odbytnicę (udana operacja, seria promieniowań oraz chemioterapia) – w wieku 59 lat zdiagnozowano jej raka piersi (mastektomia, seria promieniowań oraz chemioterapia – pod koniec terapii umiera mój ojciec na chorobę Alzheimera, o którego sama się troszczyła) – w wieku 75 lat usunięto jej złośliwy nowotwór skóry (tym razem tylko zabieg chirurgiczny z miejscowym znieczuleniem…) Taką statystykę łatwo i szybko się czyta – jednak należy pamiętać, że za każdym razem mama przeżywała wszystko od nowa, żegnała się z życiem i przygotowywała się na spotkanie z Bogiem. Odbiło się to wszystko oczywiście na jej kondycji psychicznej. W 2006r. lekarze wysłali ją na badanie genetyczne, które wykazało u niej zespół Lyncha (HNPCC). Od tego czasu corocznie przeprowadzają lekarze kolonoskopię oraz szereg innych badań, żeby jak najwcześniej rozpoznać powstające złośliwe nowotwory, które niestety od czasu do czasu będą się pojawiały do końca jej życia. Mama ma więc niezbyt wesołe życie, ale dzięki niezłomnej wierze w Boga i opiece wspaniałych lekarzy ze zwykłego miejskiego szpitala, zdołała pokonać już sześciokrotnie raka. Jeżeli już wspominamy lekarzy, to należy z dumą stwierdzić, że lekarz rodzinny mojej mamy oraz chirurg w szpitalu w Kawinie-Raju, który w większości wypadków ją operował, to polscy autochtoni z Zaolzia, którzy z pewnością mogliby pracować w najlepszych światowych klinikach. Jest jeszcze jedna ciekawostka w życiu mojej mamy. Z racji przebytych chorób nowotworowych, jest pacjentką przychodni onkologicznej w Karwinie od 1966r. Jest więc pacjentką z najdłuższym stażem w tej przychodni (a może nawet w całych Czechach…). Pani onkolog, która aktualnie opiekuje się mamą we wspomnianej przychodni onkologicznej w Karwinie, nie było jeszcze w ogóle na świecie, kiedy mama była już pacjentką w tej przychodni. Jest to chyba niezły wynik i niezła reklama dla fachowości zaolziańskich lekarzy. Oczywiście zbieg „przypadkowych” okoliczności spowodował, że Pani onkolog w przychodni jest również polskim autochtonem z Zaolzia.