Moja historia zaczyna się w 2010 roku i nie jest typowa. Na mnie diagnoza nie spadła nagle… . O nią walczyłam do września 2015 roku. Historia jest zawiła, więc zacznę od początku. Rok 2010- rutynowa wizyta u ginekologa- jak co roku, po pobraniu cytologii przychodzi wynik- grupa III, do dalszej weryfikacji. Wynik wycinków wskazuje na obecność komórek nieprawidłowych, ale nie nowotworowych.Zmieniam lekarza, udaję się do wychwalanego profesora ginekologii. Pod opieką tego specjalisty co pół roku przechodzę 3 kolejne pobrania wycinków i jedną elektro-konizację. Objawy z każdym miesiącem się nasilają- pojawiają się krwawienia, ogólne zmęczenie i brak sił. Wynik nie wskazuje na obecność nowotworu.W styczniu mój lekarz niecierpliwi się- życzy sobie abym zachodziła w ciąże. To ostatni dzwonek przecież i stwierdza, że nie zamierza leczyć mnie dopóki nie urodzę dziecka. Załamana szukam pomocy dalej, kolejny specjalista stwierdza, ze zabieg konizacji został przeprowadzony nieprawidłowo i trzeba poprawić. Zgadzam się- bo ktoś w końcu chce mi pomóc, a nie tylko pobierać wycinki.Przechodzę więc kolejny zabieg- niestety nie pomaga- krwawienia i gigantyczne upławy nie pozwalają mi funkcjonować. Grudzień 2014- kolejny zabieg który ma być skuteczny… . Jednak znów sytuacja się powtarza- ginekolog poddaje zmianę krioterapii i namawia do zachodzenia w ciążę… .Po tym znów poszukiwania lekarza, który będzie mógł mi pomóc….. I tu w końcu światełko w tunelu.Kolejny lekarz kieruje mnie na kompleksowe badania i stwierdza że sytuacja jest poważna. W ciągu trzech tygodni przychodzą wyniki wszystkich badań i jest nowotwór szyjki macicy II A. Może to dziwne- ale nie był to dla mnie szok- bo wiedziałam przecież jak źle się czuję. Od tej pory wszystko toczy się szybko- operacja po kilku dniach od otrzymania wyniku. Po operacji dochodze szybko- bo przecież mam 31 lat, dwa lata temu wyszłam za mąż i mam dla kogo żyć… i to nie jest pora na umieranie.Oczekiwanie na wynik pooperacyjny- kolejna przykra niespodzianka, okazuje się ,że nie skończy się na operacji. Zostaję skierowana na sześć tygodni do centrum onkologii- radio i chemioterapia, brachyterapia- czyli wszystkie możliwe atrakcje.Ze strachem udaje się do szpitala i przechodzę to trudne leczenie. W szpitalu okazuje sie że lekarze i pielęgniarki są tak wspaniałe, że właściwie nie ma czasu na płakanie i rozczulanie się nad sobą. Dziś cieszę się życiem i co pół roku czekam z zapartym tchem na wynik cytologii.W sobotę jadę odebrać kolejny wynik do mojego lekarza- człowieka, który zwrócił mi nadzieję na normalne życie po całej tej batalii.Podsumowując, byłam zdyscyplinowaną pacjentką, stawiałam się regularnie na wizyty i badania- niestety nie ochroniło mnie to przed chorobą. Pewnie dlatego że trafiłam na początku mojej drogi na ludzi( lekarzy i pracowników laboratorium) których nie obchodził mój los i cierpienie. Zastanawiam się jak moje wyniki po przeprowadzonych zabiegach mogły wskazywać na stan zapalny a po 5 miesiącach w innej placówce stwierdza się zaawansowany nowotwór.Tak więc drogie panie- jak wynik jest dobry a wy nadal czujecie sie źle- szukajcie pomocy u kogoś kto was wysłucha i właściwie zdiagnozuje- nie dawajcie się zbywać jak ja.Badajcie się i obserwujcie swój organizm. A gdy się przytrafi taka diagnoza jak moja nie poddawajcie się.